Strony

1.08.2015

2 rowery! 3 zachodnioaustralijskie pustynie!! 40 dni!!! 2000 kilometrów!!!! - wywiad ze śmiałkami, którzy chcą przemierzyć na rowerach szlak Canning Stock Route w Australii


Please do not copy our photos and texts. 
We wish you a nice virtual tour on our blog! :)



Na zdjęciu: Struś w Curtin Springs

Canning Stock Route (CSR) to nadzwyczaj długi i trudny szlak wiodący przez Australię. Mało kto miał okazję przemierzyć go choćby samochodem, a rowerem udało się to dotychczas jedynie kilku śmiałkom. Dwaj z nich to Polacy: Jakub Postrzygacz i Mateusz Waligóra. Kolejni śmiałkowie, którzy pragną przebyć rowerowo tę samą trasę w 2017 roku – Marcin Węgrzyk i Piotr Łupiński, zgodzili się opowiedzieć nam o planach swojej wyprawy.




Na zdjęciu: Piotr i Marcin


Włóczykije (Monika i Rafał): Ponieważ nie każdy orientuje się, z jaką trasą planujecie mieć do czynienia, którędy ona przebiega i jakie niebezpieczeństwa będą tam na Was czyhać, chcielibyśmy, byście przybliżyli naszym czytelnikom obraz samej drogi CSR. Gdzie leży i dlaczego jej przebycie rowerem jest tak trudne?


Marcin: Zacznijmy od tego, że CSR to nie trasa, a szlak. Szlak wytyczony ponad sto lat temu przez Alfreda Canninga (od którego bierze swą nazwę) dla przepędu bydła. Canning zrobił to na zlecenie Rządu Zachodniej Australii, by umożliwić hodowcom ze wschodniego regionu Kimberley ominięcie tras przepędu stad krów w kierunku Perth, biegnących przez tereny zachodniego Kimberley, a tym samym złamanie monopolu dostaw i obniżenie cen wołowiny. To on zbudował wszystkie studnie na szlaku w odstępach mniej więcej jednego dnia marszu dla pędzonego stada, z których do dnia dzisiejszego, w jako takim stanie (mam tu na myśli przynajmniej teoretyczną możliwość natrafienie w nich na wodę), zachowało się zaledwie kilka czy kilkanaście. Niestety z powodu ekstremalnie trudnych warunków, ogromnej śmiertelności gnanych nim zwierząt oraz skrajnego niebezpieczeństwa dla podążających wraz ze stadami ludzi, ze szlaku korzystano bardzo krótko i już zaledwie po kilku latach od wytyczenia, począł on zarastać buszem i znikać pod nawiewanym piaskiem. Dopiero pojawienie się w latach sześćdziesiątych wystarczająco wytrzymałych pojazdów z napędem na cztery koła, spowodowało, iż szlak znowu zaczął być używany i niejako poprzez rozjeżdżanie powstał na nowo. Bo szlak, na znakomitej większości swojego przebiegu, to nie przygotowana przez ludzi i maszyny lepsza lub gorsza droga, a właśnie ślady kół przemierzających go pojazdów. Ślady w piachu, błocie, soli czy na kamieniach. To koleiny pełne dziur, ostrych jak brzytwa traw, i największej zmory rowerzystów: corrugations, czyli czegoś podobnego do rumpli, czyli tarki, których nasze prababki używały do prania. Jazda po czymś takim jest koszmarem, rower rozpada się od wibracji, a rowerzysta wraz z nim, dostając od tego podobno obłędu. CSR wiedzie z miasteczka Halls Creek na Terytorium Północnym do Wiluny w Australii Zachodniej. Na prawie dwóch tysiącach kilometrów swojego przebiegu przecina trzy pustynie (Wielką Pustynię Piaszczystą, Pustynię Gibsona i Małą Pustynię Piaszczystą) oraz wspina się (i z nich opada) na ponad dziewięćset wydm. Po drodze, mniej więcej w połowie swojej długości, znajduje się na nim jedyna miejscowość – mała aborygeńska osada Kunawarritji. Tak więc jest to skrajnie nieprzyjazne ludziom miejsce na ziemi: suche, gorące otwarte przestrzenie gdzie najczęściej jedyny możliwy do znalezienia cień rzuca rondo naszego kapelusza, a na wodę można liczyć w zaledwie kilku miejscach, zresztą i tak bez stuprocentowej pewności. W dzień, jak to na pustyni, temperatury sięgają czterdziestu i więcej stopni Celsjusza, a nocą spadają prawie do zera. A przy tym wszystkim (a może właśnie dzięki temu) jest to, jak powiedział mi Marek Tomalik, najpiękniejszy kawałek Australii, którego możliwość podziwiania dana jest nielicznym. Niebezpieczeństw, na które musimy się przygotować, jest sporo, poczynając od tego, o czym każdy myśli w pierwszej kolejności, a co akurat jest najmniej groźne, czyli węże i reszta jadowitej fauny, a na ryzyku przegrzania i odwodnienia kończąc. To drugie grozi nam zresztą nie tylko z powodu niedostępności wody na szlaku, lecz także z braku dyscypliny i nieprzestrzegania reżimu picia w regularnych odstępach czasu. Boimy się także chorób, urazów, poważnych awarii sprzętu uniemożliwiających dalszą jazdę, no i załamania pogody, a konkretnie deszczów, które zamkną przejezdność szlaku na wiele dni i z powodu wyliczonych z minimalnym zapasem racji żywnościowych, zmuszą nas do ewakuacji. Takie coś spotkało Waligórów w 2013 roku. Ostatnia część pytania dotyczy trudności przemierzenia CSR rowerem. To, co powiedziałem wcześniej chyba wystarczy już za odpowiedź. Dodam tylko, że cieszę się, iż teraz jest to tylko „trudne”, bo gdy w 1997 roku po raz pierwszy o szlaku usłyszałem, przebycie go rowerem było po prostu niemożliwe. Nie było wtedy jeszcze takiego sprzętu (głównie rowerów typu fatbike) jak dzisiaj, zabezpieczeń w postaci choćby telefonu satelitarnego, przez który zawsze (oby) można wezwać pomoc, no i sam szlak nie był tak uczęszczany i rozjeżdżony jak obecnie. Dopiero w 2005 roku Jakubowi Postrzygaczowi, jako pierwszemu, udało się samotnie i bez wsparcia z zewnątrz przejechać CSR rowerem, i od tego czasu jest to (jak fajnie mówi wspomniany już przeze mnie Marek Tomalik) „robialne”. Trzeba więc spróbować…



Źródło fotki: >>LINK<<


Ponieważ obydwoje jesteście żonaci, macie swoje rodziny, jesteśmy pewni, że nie było Wam łatwo przekonać swoich bliskich do zgody na taki wyjazd?

Marcin: No cóż… Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo. Myślę, że moja Ola od początku, gdy zacząłem napomykać o CSR, wiedziała jak się to skończy. To, że początkowa koncepcja przebycia go terenówką przeewoluowała w chęć wybrania się na szlak rowerem już niczego specjalnie nie zmieniła. Jak sobie coś wymyślę i postanowię, to ciężko jest mnie odwieść od obranego celu. Oczywiście pojawiły się różnego rodzaju wątpliwości, a mój zdrowy rozsądek został wielokrotnie zakwestionowany, ale koniec końców udało mi się Olę przekonać, iż ten wyjazd jest absolutnie konieczny, a bez próby zmierzenia się z CSR nie będę prawdziwym macho i nigdy nie przestanę o tym myśleć, gadać i planować. No i wywierciłem dziurę w brzuchu, czy, jak to ładniej powiedziałem w pierwszym zdaniu, popisując się znajomością łacińskiej sentencji, kropla wydrążyła skałę…

Piotrek: Jako że z Celiną jesteśmy starym dobrym małżeństwem, to nie było wielkiej trudności z przekonaniem żony do tego pomysłu - wszelaka aktywność fizyczna i czas jej poświęcany są wpisane w nasz związek. Większy problem jest z dziećmi, ponieważ jedna córka nie rozumie jeszcze tego, bo ma dopiero roczek, a druga, która ma 6 lat, już zaznacza, że będzie bardzo tęsknić - słysząc taką deklarację coś ściska mnie w sercu i motywuje do jeszcze większej niż zakładana dbałości o szczegóły dotyczące bezpieczeństwa wyprawy.

Czy nie boicie się zostawiać ich samych i wyruszać w tak długą i niebezpieczną trasę?

Marcin: Pewnie, że się boimy, bo tylko głupiec nie czuje strachu. Ale mamy nadzieję, że dzięki swojemu doświadczeniu oraz pomocy tych, którzy już szlak przemierzyli, uda nam się do tej wyprawy rzetelnie przygotować zarówno sprzętowo, jak i fizycznie czy psychicznie, minimalizując tym samym ryzyko popełnienia fatalnych w skutki błędów. A świadomość, że nasi najbliżsi czekają w domach i nas dopingują, będzie w chwilach słabości, które są nieuchronne, dodawać nam sił i pchać pod kolejną wydmę. Mamy również wielką nadzieję, że nasze żony poradzą sobie bez nas z utrzymaniem domów w jako takim ładzie, a dzieciaki nie zapomną, czym jest mydło i którędy się chodzi do szkoły. Dla nich to również będzie wyzwanie... ;)

Piotr: Nie mam obaw co do bezpieczeństwa moich bliskich podczas wyprawy – moja żona i ja zawsze możemy liczyć na wsparcie naszych rodziców, wiec będą pod dobrą opieką. Z kolei strach przed niebezpieczeństwami czyhającymi na takiej wyprawie jest jak najbardziej wskazany, ponieważ motywuje mnie do jak najlepszego przygotowania się pod względem bezpieczeństwa, sprzętu i kondycji fizycznej.


Na zdjęciu: Marcin z dziećmi i krokodylem

Jakie niebezpieczeństwa mogą Wam grozić w trasie?

Marcin: Oprócz wymienionych już wcześniej niebezpieczeństw, czyli braku wody i konsekwencji z tym związanych, awarii sprzętu, chorób i urazów, załamania pogody czy jadowitych stworzeń, uważam, że sporym zagrożeniem mogącym położyć kres wyprawie, jest nasza odporność psychiczna na trudy i niedogodności życia w ekstremalnie trudnych warunkach oraz na tak długą rozłąkę z rodzinami. Obecnie nawet kilkudniowe rozstanie z Olą, a szczególnie z dziećmi, jest dla mnie trudne, i robię wszystko, by do takich sytuacji dochodziło jak najrzadziej. Ale kiedyś trzeba wreszcie odciąć tę pępowinę, i może wyprawa będzie ku temu najlepszą sposobnością. Zresztą pocieszam się, że rozstanie dla miłości jest tym, czym powiew dla płomienia: mały gasi, lecz wielki roznieca.

W naszym wypadku faktycznie tak to działa (Rafał ma wyjazdową pracę i bardzo często nie ma go w domu), więc życzymy Wam, by i u Was było podobnie. A wracając do tematu: w tak trudnych warunkach nie będziecie mieć pewnie zbyt wielu możliwości dłuższego odpoczynku. Może nasze pytanie zabrzmi nieco naiwnie, ale czy planujecie robić podczas tej trasy jakieś zdjęcia i filmy, czy też skupicie się po prostu na przejechaniu CSR, obejrzeniu widoków na własne oczy i bezpiecznym dotarciu do „mety”?

Marcin: Bez porządnych odpoczynków oczywiście nie podołamy. Z relacji poprzedników wynika, że w ciągu doby efektywnego czasu przeznaczonego na jazdę będzie od pięciu do ośmiu godzin, bo więcej organizm nie wytrzymuje na sporym deficycie kalorycznym (pamiętajmy, że całe jedzenie na około 40 dni musimy wziąć ze sobą w postaci liofilizatów, które siłą rzeczy nie są w stanie pokryć wydatku energetycznego). W teorii plan dnia wygląda następująco: wstaje się grubo przed świtem, zwija obóz i jedzie częściowo jeszcze po ciemku, póki jest chłodno, a piach mniej grząski. Gdy robi się gorąco, w godzinach południowych, trzeba stanąć i przeczekać największy skwar w jakimkolwiek cieniu. Wtedy często dopiero przypada czas śniadania. Około 16.00 ponownie ruszamy i jedziemy do zmierzchu lub do wyczerpania baterii. Po zatrzymaniu na nocleg, trzeba rozbić obóz, nazbierać materiału na ognisko (co często nie jest takie proste) i ugotować kolację. A potem... Potem pozostaje już tylko gapić się w wygwieżdżone niebo, popijać herbatę, grzać się przy blasku płomienia i zasnąć otulonym nocnymi odgłosami pustyni. Oczywiście, że będziemy robić zdjęcia (całe mnóstwo zdjęć) i ewentualnie kręcić filmy, jeśli zdecydujemy się wziąć jakąś kamerę (kwestia ograniczania masy bagażu). To dla nas i na potrzeby naszego bloga. Natomiast jeśli znajdziemy sponsorów dla naszej ekspedycji, to wiele w tym względzie zapewne będzie zależało od nich i ich wizji udokumentowania swojego wkładu w nasze przedsięwzięcie.


Na zdjęciu: Obozowisko

Co musicie koniecznie zabrać ze sobą? Czy będzie to duży ekwipunek?

Marcin: Moja lista póki co liczy sześćdziesiąt pozycji i nie chcę nią tu zanudzać, zwłaszcza, że jest jeszcze niekompletna i nie zweryfikowana, a przy tym naprawdę prozaiczna. Dopiero sam wyjazd pokaże, na ile dobrze przygotowaliśmy się pod względem wyposażenia, co okazało się zbędne, a o czym nie pomyśleliśmy. Wtedy, po powrocie, na naszym blogu w zakładce 'Ekwipunek' o tym wszystkim szczegółowo napiszemy.

Czy szukaliście już sponsorów planowanego wyjazdu? Jak się do tego zabieracie?

Marcin: Na razie jeszcze nie zwracaliśmy się do nikogo, ale na pewno będziemy! Mamy sporządzoną listę firm i instytucji, do których chcemy uderzyć, lecz naszym zdaniem jest jeszcze zbyt wcześnie, by ktoś zechciał zaangażować się w umowę z nami z tak odległą perspektywą "zwrotu". Liczymy jednak na to, iż w odpowiednim momencie, powiedzmy późną jesienią bieżącego roku, coś w tym temacie zacznie się już krystalizować.

Monika: Czy ktoś już Wam pomaga?

Marcin: Jeszcze nie, ale powiedzmy sobie szczerze, że nie bardzo jest w czym. Wciąż mnóstwo czasu przed nami, i tak na dobrą sprawę konkretne przygotowania rozpoczniemy dopiero po wakacjach, podczas których spotkamy się w Szwecji celem omówienia najważniejszych spraw. W zasadzie tak naprawdę ten wywiad z Tobą będzie naszym pierwszym zaistnieniem poza gronem rodziny i znajomych, więc myślę, że fakt, iż się na niego zgodziłaś, można z czystym sumieniem nazwać formą pomocy. Zwłaszcza, jeśli przyniesie jakieś owoce w postaci zainteresowania kolejnych osób lub instytucji. Jesteś więc pierwsza na liście osób, które nam pomagają... chociaż poczekaj... raczej czwarta, bo przecież kilka cennych rad otrzymałem już od Marka Tomalika podczas naszej rozmowy telefonicznej, a kontakt do Ciebie z kolei dali mi Panowie Michał Wojaczek i Krzysztof Łapka z rybnickiego Domu Kultury w dzielnicy Chwałowice. Jak widzisz, po głębszym zastanowieniu, okazuje się jednak, że na Twoje pytanie powinienem odpowiedzieć twierdząco.


Na zdjęciu: Devil's Marbles

Bardzo mi zatem miło, że jestem jedną z pierwszych pomagających Wam osób. Mam szczerą nadzieję, że wkrótce znajdą się kolejni "pomagacze"! Na co mogą liczyć ci, którzy zechcą jakoś wspomóc Waszą wyprawę?

Marcin: Nie ukrywam, że odpowiadając na to pytanie będę uprawiał twórczość radosną i zapewne nieco naiwną, gdyż żaden z nas nie ma w tej materii doświadczenia. Do tej pory wszędzie jeździliśmy "za swoje" i nigdy nikogo o współfinansowanie nie prosiliśmy. Jednak ta wyprawa pod żadnym względem, także niestety finansowym, nie może równać się z naszymi dotychczasowymi projektami, więc chcąc nie chcąc, będziemy musieli wyciągnąć rękę ku hojnym mecenasom. A na co oni mogą liczyć w zamian? Oczywiście przede wszystkim na to, co sami zaproponują, jeśli dojdziemy do porozumienia i zawarcia umowy. Z naszej strony oferujemy to, co w takich przypadkach wydaje się standardem, czyli: logo gdzie tylko się da, tak by było widoczne na fotografiach z wyprawy, obszerne wpisy o sponsorach na naszym blogu i Facebooku, po powrocie prelekcje i pokazy na firmowych imprezach sponsora, wyraźne nazywanie sponsorów w ewentualnych wywiadach czy prezentacjach, zgoda na udostępnienie wizerunku wyprawy w materiałach firmowych sponsora i posługiwanie się związanymi z tym tytułami w stylu "Sponsor rowerowej wyprawy przez CSR". Co ewentualnie jeszcze? Nie wiem... Czas pokaże...

Jakie są szacunkowe koszty całego wyjazdu?

Marcin: Tu odpowiem konkretnie, co nie oznacza, że nie mogę się mylić. Bo choć jest sporo zmiennych jak choćby ceny biletów lotniczych zależne od pory roku, w której się je kupuje, to jednak bazując na własnym doświadczeniu i trzech dotychczasowych wizytach na Antypodach, wyliczyłem, że koszty całego przedsięwzięcia nie powinny przekroczyć 120 tysięcy złotych, a przy sprzyjających okolicznościach mogą spaść nawet o 20%. Najdroższe będą oczywiście same rowery, konieczne przeróbki, osprzęt i transport nas wraz z nimi do Australii. Potem trochę też będzie kosztował specjalistyczny, stricte pod tę wyprawę kupowany sprzęt, w skład którego wejdą: przyczepki do rowerów, sakwy, namiot, worki na wodę, GPS wraz z mapami, filtry do wody, ogniwo fotowoltaiczne, wypożyczenie telefonu satelitarnego i sporo innych.

W takim razie pozostaje nam tylko życzyć Wam wielu sponsorów, wsparcia medialnego i dużo, dużo szczęścia! Na koniec (jako właściciele bloga turystycznego) mamy jeszcze pytanie do Marcina: ponieważ byłeś w Australii już kilka razy, również z żoną i dziećmi, czy możesz nam powiedzieć, jakie miejsca przede wszystkim warto tam zwiedzić rodzinnie i dlaczego?

Marcin: To najtrudniejsze pytanie tej rozmowy. Pewno dlatego, że wybór jest ogromny, a ja mam już trochę doświadczenia i co za tym idzie wiedzę, jak wielu wspaniałych miejsc, pomimo trzykrotnego odwiedzenia kraju misia koali, jeszcze nie widziałem. Najwspanialsze dla mnie w Australii jest chyba to, że tam tak naprawdę nie trzeba niczego odwiedzać czy zwiedzać. Wystarczy tam po prostu być. Jest ona tak odmienna od tego, co znamy tu w Europie, że nawet siedzenie na ławce przed lotniskiem dostarczy już wielu egzotycznych doznań. Tam nawet czas płynie wolniej, a ludzie (zwłaszcza w outbacku) nie gonią za wszystkim z obłędem w oczach i są znacznie życzliwsi względem bliźnich. No i mają najlepsze na świecie piwo! Po prostu kocham ten kraj i życzę każdemu możliwości odwiedzenia go choć raz w życiu, by móc poczuć jego magię i zniewalający urok. Mankamentem jest oczywiście odległość od Europy, ale to właśnie z tej izolacji i niedostępności Australii (niestety dla nas Polaków najczęściej z powodów finansowych) bierze się jej niezwykłość. Jeśli już jednak miałbym wskazać kilka miejsc z kategorii "must see", to będą to oczywiście australijskie ikony, czyli: Uluru i Kata Tjuta, King's Canyon, The Wave Rock, Sydney jako całość, Wielkie Góry Wododziałowe, Coober Pedy z domem Harry'ego, Dwunastu Apostołów oraz muzeum starych pojazdów nieopodal Alice Springs. To tyle, choć czuję się nie w porządku wspominając wybiórczo zaledwie o tych kilku z ogromnej ilości australijskich wspaniałości. Najlepiej będzie, jeśli w tym wywiadzie zostawisz do mnie namiar, a ja chętnie pomogę wszystkim wybierającym się na Antypody swoją radą. Będę czuł się choć nieco rozgrzeszony udzieleniem tutaj tak okrojonej i lakonicznej odpowiedzi.



Na zdjęciu: Kamele

Czy nie trzeba się bać tamtejszej fauny, podobno dość, hmmmm… jadowitej? Tzn. nie warto bać się wyjazdu do Australii z powodu znajdujących się tam pająków, węży, skorpionów itd.? Nie jest to jakieś wielkie zagrożenie (choćby dla dzieci)?

Marcin: Powiem szczerze - nie wiem. Nas nigdy nic złego nie spotkało, a na swojej drodze spotykaliśmy zarówno węże, jak i warany czy pająki. Jednak zawsze spaliśmy w zamkniętych kamperach, a nie w namiotach. I, co dosyć istotne, każdorazowo byliśmy tam w lipcu i sierpniu, czyli w ciągu tamtejszej zimy, gdy spora część fauny po prostu gdzieś się chowa. Nie lekceważyłbym jednak zagrożeń, bo należy pamiętać, że tamtejsze węże należą do najjadowitszych na świecie, a krokodyle zdarzają się nawet w przydomowych basenach. Oczywiście wszystko to jest niczym w perspektywie odwiedzenia tego najczarowniejszego zakątka naszego globu i absolutnie nie może stanowić podstawy rozważań typu: "Jechać czy nie jechać?". Jeśli tylko możesz sobie na to pozwolić, to koniecznie jedź!!!

Ile w przybliżeniu kosztowałby obecnie rodzinny wyjazd do Australii na – powiedzmy – 2 tygodnie?

Marcin: Powiem tak: jeśli na dwa tygodnie, to poważnie zastanowiłbym się, czy nie poczekać kilku lat, nazbierać urlopu, kasy i pojechać na przynajmniej cztery (ciut dłużej byliśmy za pierwszym razem i uważam, że było to absolutne minimum). Dlaczego? Bo po pierwsze to wielki kraj i w dwa tygodnie nie zdążysz go nawet za bardzo liznąć, a po drugie największym kosztem jest przelot, i wtedy staje się on po prostu horrendalny w proporcji do czasu pobytu! Zwyczajnie się nie opłaca. Choć nie do końca... Bo jeśli rzeczywiście wiesz, że nie dasz rady na dłużej, a te dwa tygodnie są jedynymi i niepowtarzalnymi w życiu, wtedy TRZEBA pojechać choćby tylko na nie. Co zaś do kosztów, przy założeniu wyjazdu rodziny z dwojgiem dzieci, to wiele zależy od tego, co chcecie robić na miejscu: czy zwiedzać okolicę miasta do którego przylecicie i wystarczy Wam komunikacja miejska, czy też wolicie wypożyczyć samochód (najlepiej kampera) i ruszyć gdzieś dalej. W pierwszym przypadku do w miarę stałych kosztów przelotu wynoszących co najmniej kilkanaście tysięcy złotych, trzeba doliczyć najtańsze spanie (od 20,00 AUD za namiot na podmiejskim kempingu do 60,00 AUD za tani hotel w mieście), wstępy i jedzenie marketowe (powiedzmy średnio dwukrotnie drożej niż u nas). Szacuję, że przy odpowiednio rygorystycznym budżecie i wyszukaniu taniego połączenia lotniczego trzeba na dwutygodniowe rodzinne wakacje w Australii przeznaczyć ze dwadzieścia tysięcy złotych. Sporo jak na dwa tygodnie! Ale biorąc pod uwagę dłuższy pobyt, powiedzmy sześciotygodniowy, te koszty rosną już niezbyt znacząco, a ilość wrażeń przynajmniej się potraja. Inaczej ma się sprawa, gdy chcemy zobaczyć nieco więcej niż okolice miejscowości, do której przylecieliśmy, i zamierzamy przemieszczać się po kraju wypożyczonym samochodem, bo tu koszty rosną znacznie. Ceny wynajmu najlepiej samemu sprawdzić na stronach różnorodnych wypożyczalni. Powiem tylko, że czteroosobowy kamper za dobę kosztuje od 100,00 AUD w górę. Oczywiście przy dłuższych wypożyczeniach i wczesnych (na przykład z rocznym wyprzedzeniem) rezerwacjach, można liczyć na spore zniżki, ale i tak pozostają to kwoty znaczące. Do tego dochodzi jeszcze paliwo, które im głębiej w interior, tym droższe. Nie pokuszę się więc o oszacowanie kosztów takich wakacji, jednak jestem przekonany, że będzie to impreza nietania i nie będąc niemieckim emerytem, mało kogo będzie na nią stać tak z marszu. Tym bardziej zachęcam do zaplanowania takiego wyjazdu z kilkuletnim wyprzedzeniem, a czas ten wykorzystać na nazbieranie urlopu, odłożenie kasy i solidne przygotowanie się z mapą i ołówkiem w jednej, a przewodnikami i internetem w drugiej ręce, by potem nie marnować czasu i na wszystko nie ścibić. Będzie bolało, ale zapewniam, że to co przeżyjecie i zobaczycie będzie warte każdej wydanej złotówki.

Dziękujemy za wszystkie porady i za cały wywiad. Życzymy Wam znalezienia Sponsorów dla Waszego przedsięwzięcia oraz owocnego przemierzenia szlaku CSR na rowerach. Mamy nadzieję, że po powrocie opowiecie nam o swoich wrażeniach po przebytej wyprawie!  

Chcesz wspomóc Marcina i Piotra?
KONTAKT:
e-mail: mahawatar@gmail.com 


Na zdjęciu: Płynie parostatek Canberra


Autorzy zdjęć: 
Marcin Węgrzyk
oraz Piotr Łupiński

****

UWAGA: starszych artykułów szukaj w tematyczno-alfabetycznym Spisie Treści u góry strony.

Na ewentualne pytania postaramy się odpowiedzieć jak najszybciej. Wszystkie miłe komentarze są przez nas zawsze mile widziane...  ;)

By być na bieżąco z naszymi nowymi artykułami, polub stronę bloga na Facebooku: >>link<<. Możesz też "śledzić" nas na inne sposoby - wszystkie opcje znajdziesz w prawej kolumnie bloga (obserwacja kontem Google, Bloglovin', subskrypcja mailowa, konto na portalu nk.pl itp.). 

10 komentarzy:

  1. Niesamowita sprawa :) Wspaniały wywiad, z zaciekawieniem się go czyta dzięki wyczerpującym odpowiedzią, to mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  2. super wywiad :)
    obserwuję :)
    http://stylowaokularniica.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale wycieczka, super! :) Każdy by się chciał tak wybrać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow! :) cały blog jest super! dodałam do obserwowanych! :) zapraszam do siebie -> http://italian-dreamsss.blogspot.com/ na razie podróże po Europie, a już w listopadzie moja relacja zza oceanu! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. ale super, naprawdę. Brak słów! Mega pomysł na blog ♥

    OdpowiedzUsuń
  6. podziwiam ich :) trzeba mieć niewiarygodną kondycję i przede wszystkmi wiarę w siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Piękna Australia <3 Gdybym mogła ją odwiedzić to nawet strach przed tą jadowitą fauną by mnie nie zniechęcił :)

    OdpowiedzUsuń
  8. to zdj z skała mnie rozbawiło
    http://happinessismytarget.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Pamiętaj, że wszystko, co napiszesz, może zostać skierowane przeciwko Tobie! :D No dooobra, żartujemy... Z góry dziękujemy za poświęcony czas i dodanie komentarza. Pojawi się on pod postem po zaakceptowaniu przez moderatora. Prosimy: nie SPAM-ować!

[Thank you for your time and adding a comment. It will appear under post after approval by a moderator. PLEASE DO NOT SPAM!]